czwartek, 11 lipca 2013

Puchar Konfederacji 2013 znów dla Brazylijczyków.

Czy to Brazylia dała popis prawdziwego footballu, na czele z niedoświadczonym Neymarem, który już raz po raz sięga po kolejne tytuły, po kolejne trofea i staje obok najlepszych na swoim kontynencie, w swoim fachu? Czy w drugą stronę, La Furia Roja straciła na pewności siebie, w momencie, gdy Italia w niebieskich trykotach i trój-kolorową flagą na piersi sprawnie blokowała dotąd najbardziej finezyjne zagrania Iniesty czarodzieja, i potężne bomby rezerwowego Navasa? Tylko czego del Bosque się spodziewał? Niezależnie od tego ile razy David Silva zostanie nazwany "hiszpańskim Messim", będzie tylko jego marną kopią, ba,
nawet na łatkę kopii nie zasługując.

Po raz kolejny mogliśmy być świadkami tego, jak bardzo piłka jest nieprzewidywalna. Coś, co wydawałoby się tylko marnym mottem, ubarwiającym ten sport, w rzeczywistości przytacza nam coraz więcej argumentów potwierdzających jego głębię. Wystarczy kilka sekund, nieodpowiednio ustawiona noga, zbyt wolna reakcja obrońcy, delikatny kontakt z rywalem i tzw. "dodanie od siebie", by po chwili padła bramka, może nie tyle dająca awans do kolejnego etapu, co powody, by o niej mówić. Nieustannie i z pełną intensywnością.

Po raz kolejny także zostaliśmy skarceni za przedwczesne typowanie zwycięzcy, wybieranie faworyta i ustawianie rezultatu,  który będzie widoczny na tablicy wyników po ostatnim gwizdku arbitra, nim ten jeszcze dobrze nie zdąży włożyć przyrządu do ust po raz pierwszy.

Kto spodziewał się, że Hiszpanie tak bardzo namęczą się, by zdobyć bilet w jedną stronę do finału Pucharu Konfederacji? Stawiano raczej na powtórkę z rozrywki, coś innego, pogrom, jak ten sprezentowany reprezentantom słynnego buta na mapie 1 lipca ubiegłego roku, w ukraińskim Kijowie. Mistrzostwa Europy, ot co. Od kilku lat Hiszpanie wygrywają na wszystkich frontach, zawojowali cały świat, podbili Stary Kontynent, zwyciężyli najlepsze ekipy na Mundialu i nie dali swoim kibicom powodu do wstydu. Wprost przeciwnie, wracali z tarczą, a nie na tarczy, wygrywając w najcięższych bitwach boiskowych, a Iker Casillas, niczym Napoleon Bonaparte kierował swoim oddziałem. Oddziałem mistrzów, którzy zgrali się perfekcyjnie, mimo że na co dzień ich wizerunki zdobią różne trykoty. Jeden warty drugiego, każdy znakomity na swojej pozycji, razem i z osobna.

I czemu się tu dziwić? Sparing, eliminacje czy punkt kulminacyjny rozgrywek, del Bosque wciąż wystawia ten sam, niezawodny skład. Wprowadza jedynie drobne zmiany, które mają jeszcze bardziej pogrążyć rywala. Wciąż piłkarze Barcelony i Realu wgniatają w murawę pozostałych rodaków. Nie ze względu na umiejętności, dostrzeżenie różnic w grze należy do trenera, nie do nas. Ze względu na liczebność, statystyki w rozgrywaniu spotkań. Dajmy na to mecz półfinałowy. W obecnej sytuacji, pośród kontuzji Xabiego Alonso, w składzie znalazło się aż sześciu zawodników wielkiej Barcelony. I tylko po jednym z klubów spoza Hiszpanii, Manchesteru City i Chelsea Londyn. Zabrakło Juana Maty, a szkoda. Elita. Elita, bo teamy z czołówki Primiera Division, wraz ze swoimi gwiazdami - tymi najjaśniejszymi crackami i tymi mniej świecącymi, łatającymi dziury - grubo wychodzą ponad poziom.

Od początku było wiadomo, że istnieją ważniejsze turnieje od Pucharu Konfederacji. Zresztą wystarczy spojrzeć na zakwalifikowane drużyny. Tahiti. Serio? Można by przyznać im Rekord Guinessa. Czy istnieje jeszcze jedna drużyna, która w przeciągu trzech meczów straciła aż tyle (dwadzieścia cztery!) goli? Nie mówiąc już o tym, że tylko jeden zyskała. Taki honorowy, na otarcie łez w meczu z Nigeryjczykami. Ten sam zawodnik zresztą strzelił w tym spotkaniu samobója. Szalki na wadze się równoważą. Jednego jednak nie można im odmówić. Ducha walki. Nie wymiękli, starali się pozostawić dobry obraz gry i rozegrać przyzwoity mecz z ewidentnie lepszymi od siebie. Inni od razu by się poddali. Walkower nie bolałby tak bardzo jak średnia strata ośmiu bramek na spotkanie. Innych zjadłby strach już w tunelu, prowadzącym na murawę. Kto wie, może nawet odwrotnie założyliby getry albo pomylili koszulki?

Co jeszcze jest pewne? Hiszpania nie odpuściła zawodów. Pragnęła tego tytułu. Tylko jego brakowało im w ich pokaźnej gablocie. A gdyby jeszcze zdobyli go na Maracanie... doprawdy, spełnienie marzeń. Grali świetnie, do czasu, aż Brazylia wycisnęła z nich ostatnie krople potu. Gdyby się dobrze rozejrzeć, pewnie w jakimś zakamarku, może za polem bramkowym, może na polu autu odnaleźlibyśmy płuca, wyplute przez któregoś z nich. A już bardziej poważnie, Canarinhos pokazali klasę. Bez Ronaldinho to już na pewno nie jest ta sama reprezentacja, zresztą utwierdzali nas w tym przekonaniu już kilka dobrych miesięcy, gubiąc się i grając coraz bardziej nieregularnie, ale teraz, teraz zaprezentowali football na światowym poziomie. Jak inaczej nazwać czerwoną kartkę Pique, przestrzeloną jedenastkę Ramosa (z jakiej racji w ogóle on ją strzelał!? Xavi wspominał, jak bardzo denerwował się, kiedy któryś z kolegów chciał wykonywać "jego" wolne, a tak po prostu oddał karnego? A jeśli już nie Xavi, jest masa zawodników, którzy pewniej wykończyliby ten strzał. Nie na siłę, technicznie. Nie tak jak Ramos w półfinale LM w ubiegłym roku), trzy stracone gole i tragiczny obraz gry? Sama, dla odstresowania, w przerwie zaczęłam zmywać naczynia, a nie znoszę tego chyba najbardziej na świecie. Że też presja tak potrafi wpłynąć na człowieka. Tym razem Hiszpania milczała, z miliona domów nie unosił się najmniejszy dźwięk, bo musiałby to być jęk zawodu. Było cicho. I pusto, lecz tylko na ulicach. Puby z pewnością były oblężone. Do diabła, toż to w końcu jest rola kibica! A Arbeloa? Niech chłop się cieszy, że nie jest już w jednej drużynie z Mourinho. Zmyłby mu głowę, oj zmył. Nie pamiętam, by kiedykolwiek grał tak tragicznie, żeby któryś z trenerów - klubowy czy reprezentacyjny - musiał interweniować i zmieniać go już po pierwszej połowie. Najgorszy na boisku, jakby bał się własnego cienia... A szkoda, bo razem z Albą powinien być filarem na skrzydle. Bo właśnie wtedy widać cały potencjał Jordiego.

Hiszpanio, jestem z Tobą!

N. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz